Fundujący permanentną senność krajobrazowy listopad daje mi się we znaki, ale są rzeczy, które rozdmuchują polot planowania, bywają sprężyną wyrzucającą co najmniej na orbitę okołoziemską…
Takiej zamaszystości nadawały dość niecodzienne rzeczy. Mowa o tych wszystkich przedmiotach zainteresowania, które są najściślej związane z byciem Narzeczoną, która przychodzi moment, że zaczyna planować, wyszukiwać, sprawdzać, biegać, spotykać się, obserwować, słuchać… Narzeczoną będąc poddaje w wątpliwość najbardziej oczywiste rzeczy, martwi, by później na powrót się nimi cieszyć, i w ogóle się cieszy, tak po prostu tymi wszystkimi momentami. Niecierpliwi bardzo, chwilę później ganiąc siebie za to, że przecież najlepsze są przygotowania i to oczekiwanie. Ale i tak się niecierpliwi, wygląda, pożera wzrokiem filmiki i zdjęcia nie będących jeszcze jej udziałem chwil, pozwalając wyobraźni odtańcowywać raz tango, raz lambadę, salsę i boogie woogie. A lekkość z jaką przechodzi od jednego do drugiego doprowadza momentami ją samą, Umiłowanego i szklące się od nadmiaru wrażeń oczy do stanu opłakanego dosłownie i w przenośni. Jest bardzo nakręcona w tym wszystkim i ciągle to podsyca, jako coś czemu należy się rodzaj honorarium w postaci całej tej energii, gorączkowości, przewracania do góry nogami wszystkiego raz po raz. Ta dynamika po prostu stanowi i świadczy o czymś bardzo ważnym.
W narzeczeństwo wchodzi się trochę tak nieodczuwalnie. Owszem sam moment jest znaczący, ale później niby zmienia się <coś>, kobiecie przypomina o tym symbol w postaci pierścionka, ale życie, które żąda wciąż pójścia do przodu zarzuca ten swój pęd niby zasłonę, nie pozwalając się nacieszyć, poczuć jakoś tak bardziej- tę nowość, jak by nie patrzył pewien fenomenalizm. Kiedy jednak przychodzi czas przygotowań do Tego Dnia, coś w środku zaczyna domagać się oddania sobie honorów. Wtedy powoli ale konsekwentnie zaczyna się dziać. I jak by było mało zewnętrznych czynności, okoliczności, literalnych przygotowań, to w kontekście wewnętrznym sprawy mają się już w ogóle efekciarsko.
Rozmach w myśleniu o wspólnej przyszłości każe nie tylko wychodzić na przeciw potencjalnym problemom czy sytuacjom, ale również je czasem prowokować… Nie chcąc uogólniać, ale jako kobieta reaguję na to jakieś przynajmniej 100 x bardziej.
Chęć ekspansywności sprawia, że wciąż słychać rezonanse świeżo odkrytych materii- czytaj: awanturniczych fajerwerków- nie całkiem zbieżnych ideałów i bezprecedensowych sytuacji, w których każde z nas musi siebie postawić w innej niż do tej pory perspektywie. Wartka rzeka bałwaniących emocji wyrzuca nas często na jakieś skalne rozpadliny, które rysują się czasem Sodomą i Gomorą, ale zwykle przy odrobinie dobrej woli z dwóch stron, gdy przygasną nieco czerwone ogniska, ukazują się malowniczo rozpościerające przestrzenie, które choć totalnie kontrastowe, i co do porozumienia odkrywają ciągle nowe labirynty, to jednak można się nauczyć z nimi radzić i nimi cieszyć.
Wyobraźmy sobie wejście do środka jaskini, u której szczytu, przez formacje skalne wylewa się światło rzucające blask w dół zapadliska, tak że daje to efekt nieziemskiej wprost kotliny, całej wyścielanej srebrnym słupem. Dół chociaż jest pogrążony w głębokiej ciemności, rozświetlany jest tymi żywymi iluminacjami. My sami w życiu nie stoimy tak arbitralnie w granicach światła i mroku. Nie dzielą nas wtłoczone między skały głazy tak, że odgradzają nas od siebie nawzajem. Nie stoimy na takim, który zawiesza nas niepewnie nad przepaścią oddzielając od siebie.
A jednak nawet najbardziej podobne sobie charaktery czy temperamenty prędzej czy później odkrywają różnice niby w jasności różnych elementów wspólnego bycia, dramaturgię z tym związaną i też z całą kolizyjnością również ich magię. Te różnice w jasności są to sytuacje m.in tzw. patów. Sytuacji pozornie bez wyjścia- bo właśnie w nich, co prawda doświadczając prawie bólów rodzenia, tworzymy nową rzeczywistość.
Chciałabym życzyć wszystkim tym zwłaszcza, którzy w ogóle są w związkach, narzeczeństwie czy małżeństwie rześkości spojrzenia na wszystkie denerwujące rzeczy, pomysłowości w patrzeniu na kontrastowe tematy, i takich rozmów, które dodadzą żywotności, pozwolą zwinniej radzić sobie nie tyle z różnicami, co odpowiadać na pytanie, jak te różnice można wykorzystać by dodać sobie siły.
Pomyślałam, że to trochę jak w tym tańcu. Jakikolwiek by wymienić każdy charakteryzuje się jakąś ekspresją, bez niej straciłby swoje piękno i sens. Do tego dochodzą różne typy techniki, style taneczne. Dlaczego mielibyśmy pozbawiać się tej energii, pikantności, żywości, melancholiczności, nastrojowości, improwizowania, i mnóstwa innych w zamian za coś mdłego, pozbawionego dynamiczności, sztywnego. I wiecie nie chodzi mi o to, by przez związek nieustannie przechodził jakiś elektryczny nie dający się okiełznać burzowy orkan. Pewnym symbolem tego jest ta technika taneczna, a czasami wybór stylu w różnych sytuacjach. Bez niej ani rusz. Nie wyklucza to zupełnie spontaniczności, raczej pomaga ją lepiej akcentować.
Mówi się, że „Aby tańczyć, wystarczy… tańczyć” . Podobnie Raz, Dwa, Trzy w” Nazywaj rzeczy po imieniu śpiewa ” Kochaj jak umiesz, reszte później zrozumiesz…”.
I to prawda, lecz im większą sztuką będzie stawało się jedno i drugie dla nas tym bardziej ich wyrażanie i doświadczanie będzie bogatsze, a my będziemy stawali się bardziej sobą, szerokością swoich możliwości, wielkością swojej miłości.
A propos zapraszam do odsłuchania