OKEY, PASUJĘ. ŚNIEG ŚNIEGIEM A ŚWIĘTA ŚWIĘTAMI.

…urzeczywistnią się w takim stopniu i w zależności od rzeczy do których będziemy się odwoływać.
Wojciecha Cejrowskiego lubię tak sobie…  Mniejsza jednak o to, bo ma m.in talent do opowieści. I tak dzisiaj Wam zapodaję ten tekst, bo jest świetną historią o tym, że my przyzwyczajeni do pewnych okoliczności, zajęć i aranżacji w kontekście świąt zapominamy, to fakt- o sednie,a ten tekst również mi odświeżył spojrzenie. Zapraszam Was do tego sedna!  :)

Najbardziej rodzinne i radosne święta spędzałem sam. Bez najbliższych, bez choinki, bez śniegu – przeciwnie, dookoła palmy i tropikalny żar. Turkusowe fale morza, piach bielusieńki jak mąka i tak samo miękki. Roześmiane twarze turystów z całego świata. Opalone, wesołe, ale obce. A tu zbliża się pora Wieczerzy Wigilijnej.
    Podzieliłem się opłatkiem sam ze sobą i poszedłem na spacer. Nie miałem żadnych konkretnych planów, ot, włóczyłem się bez celu. I doszedłem do odległej dzielnicy miasta, obcej i trochę groźnej – tu mieszkała biedota: Metysi oraz Indianie, wszyscy wiecznie poszukujący jakiegoś dorywczego zajęcia.
    Ich domy to budki z desek wyrzuconych przez morze albo przez budowniczych luksusowych hoteli. Dachy – blaszane wprawdzie, ale też z odzysku – zrobione z porozwijanych beczek na ropę. Cała dzielnica skonstruowana z odpadków, a mimo to piękna w oczekiwaniu na narodziny Boga.
    Wszędzie w tej biedzie widać było staranność świątecznych porządków. Dziko rosnące palmy ustrojono lampionami zrobionymi z kolorowych butelek. Ludzie paradowali w okropnie dziurawych ubraniach, ale czyści i uśmiechnięci promiennie. Jakby ich bieda miała się skończyć tej nocy. Wyszorowany brud. Bałagan ułożony w równiutkie kupki. Bogato zastawione żebracze stoły.
    Zafascynowany zaglądałem w okna i przez drzwi otwarte na oścież dla przewiewu. Podpatrywałem…
    Nagle usłyszałem dzwony.
    Dzięki nim, wkrótce odnalazłem betonowy kościół. Był brzydki, jak wszystko dookoła, bo też jakby poskładany z odpadów.
    Wierni schodzili się powoli ze wszystkich stron. Całymi rodzinami. Niektórzy bardzo biedni – nawet na Pasterkę nie znaleźli butów…
    Wszyscy się znali i pozdrawiali hałaśliwie, jak to Latynosi.
***
    Ktoś zaintonował pieśń i wtedy kościół huknął pełnym głosem.
    Śpiewali wszyscy, bez najmniejszego wyjątku. Ale jak śpiewali! – jeszcze lepiej od naszych górali. Chmury na niebie się pruły od tego śpiewu. (…)
    Po tej pierwszej pieśni tłum zamilkł i w kompletnej ciszy rozstąpił się. Środkiem kościoła szła dziwaczna procesja: młoda kobieta w kolorowej chuście na głowie i ramionach, podtrzymywana z jednej strony przez księdza w ornacie, a z drugiej przez młodego mężczyznę.
    Była wyraźnie słaba. Słaniała się na nogach, a doprowadzona do stopni ołtarza siadła na nich ciężko, twarzą do nas. Dopiero wtedy zobaczyłem, że chusta, którą ma na sobie okrywa także jakieś zawiniątko. To było dziecko! Narodzone zaledwie kilka godzin wcześniej.
***
    Po mszy dowiedziałem się, że to tradycja tej biednej dzielnicy – na Pasterkę przynosi się noworodka (musi to być pierworodny i chłopiec). Bywa, że kilka kobiet konkuruje o ten przywilej i „ścigają się”, która zdąży urodzić i wydobrzeć na tyle, by iść do kościoła w tę jedną, szczególną noc narodzin Boga. (…)
***
    Msza trwała dłużej niż zwykle – była wielokrotnie przerywana kwileniem nowo narodzonego dziecięcia. Wówczas kapłan odkładał liturgię, a wierni intonowali kolejną kołysankę.
    Tak jak na wstępie huczeli pełnymi głosami, tak teraz śpiewali szeptem – Lulajże Jezuniu… Oj Maluśki, Maluśki, Maluśki… Matka kołysała dziecko albo karmiła je piersią, a oni śpiewali małemu do białego rana.

Wojciech Cejrowski, „Gringo wśród dzikich plemion”

1147 Total Views 1 Views Today
comments

Będzie mi miło, jeśli po przeczytaniu postu zostawisz po sobie jakąś iskrę tego co tu znalazłeś. Blog jest przyjaznym azylem, dlatego każdy wulgarny komentarz zostanie skasowany, podobnie jak wszelkie złośliwości.