Wpadające zza okna pomarańczowe ogniki cisnęły przez szpary żaluzji, by na ścianie niczym na harfie wygrywać światłem swoją melodię. To zaś raz to wibrowało z całą dramaturgią inscenizując swoje widowisko, innym razem kołysało się z lekka, wydając szeleszczące westchnienia.
Patrzyłam jak cienie utworzone za sprawą Alejki Lipowej huśtają się na krawędziach okiennic, na ich okrągłe bursztynowe serca. Rozbłyskująca promienie kula odbijała się w wiszącym obrazie, obwieszczając swój zachód. Zatapiałam w niej twarz z żalem obserwując jak powoli gaśnie, zabierając roztańczone płomyki. To był przecudny dzień. Jeden z tych, których ciepły i aromatyczny wiatr witamy z nabożnym wzruszeniem, a promienie słoneczne wydają się być złocistym deszczem wszelkiego dobrodziejstwa. Twarz domaga się żarliwych nadziei nagle z powrotem odzyskanych. Chciałby wyskoczyć z siebie człowiek i ganiać się razem z zalewającymi świat blaskiem- gawędzącymi iskierkami.
fot. etiudavoyager
Wracając do domu późnym wieczorem zastanawiam się gdzie rozpłynęły się błyszczące za dnia uciechy. Próbuję dotknąć duchem srebrnego księżyca i przeskoczyć na inny tryb odbierania. Zreanimować się chłonąc teraz ceremonię wyciszenia i musujących, soczystych zapachów. Niemal słyszę rozbiegane jeszcze niedawno, teraz hamujące rezonanse. Wsłuchuję się w ciche pomruki wietrzyku, chrzęst spiętrzonych listowi i ich wilgotne mlaskanie. Stopniowo, kręcące się apetyty ustępują- następującej głębokiej odcieniem- gali. Najpierw niebo przykrywał granatowy płaszcz przeplatany śnieżnobiałymi obłokami, których kolejne bałwany ukazywały rubinowy swój blichtr. Gdy ten zaspokoił swe ambicje rozpłynąwszy się – pozostawił po sobie unoszące się jasne sznureczki ubierające lekko- czekający do jutra na swą pełnię- księżyc.